Słowa mogą ranić – wiadomo niby nie od dzisiaj. Z biegiem lat okazuje się jednak, że raniących słów jest coraz więcej, a poprawność polityczna w karykaturalnej formie dociera tam, gdzie nikt jej dotąd nie potrzebował.
Jednym z najbardziej znanych przypadków absurdu, do którego sprowadza się poprawność polityczna, jest sytuacja, w jaką wplątał się Microsoft w usłudze Xbox Live. Na „czarnej liście” przy rejestrowaniu użytkowników znalazło się słowo „Gay”, uznane za obraźliwe wobec mniejszości seksualnych. I w niczym Microsoftowi nie przeszkadzał fakt, że Gay w Stanach Zjednoczonych to wcale nie tak znowu rzadkie imię czy nazwisko, a także człon w nazwach miejscowości. I dopiero gdy cała sprawa została nagłośniona w mediach, Josh Moore odzyskał swoje zablokowane konto. Czym zawinił? Wyłącznie zamieszkaniem w Fort Gay w stanie Wirginia.
Idea, by w różnych publicznych miejscach starym brzuchatym panom siadały na kolanach małe dziewczynki, liczące w zamian na prezent, jest już i tak kontrowersyjna. Wychodzi natomiast na to, że na tym nie koniec problemów – odtwórcy roli Świętych Mikołajów w Sydney otrzymali w 2007 roku zalecenie, by przestać powtarzać nieodłącznie z nimi kojarzone „Ho! Ho! Ho!”. Dlaczego? Dlatego ponoć, że okrzyk za bardzo przypomina słowo
hoe oznaczające prostytutkę. Tyle że słowo w Australii niemal nieznane, bo będące elementem slangu amerykańskiego. Kiedy podniosła się wrzawa, największa firma „dystrybuująca” Mikołajów na kontynencie zezwoliła uprzejmie, by sami Mikołajowie „podjęli odpowiednią decyzję”.
Trudno się dziwić temu, że w Stanach Zjednoczonych temat niewolnictwa jest szczególnie drażliwy, sam zaś proceder godny wyłącznie jednoznacznego potępienia. I tu jednak zdołała wkraść się poprawność polityczna, która – ustami przedstawicieli hrabstwa Los Angeles – orzekła, że pojęcia
master i
slave, pan i sługa, są wyjątkowo obraźliwe i należy natychmiast zastąpić je bardziej odpowiednimi. I w sumie nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że afera rozpętała się po skardze zaledwie jednej osoby. I nie dotyczyła bynajmniej szykanowania ludzi, a stosowanej w informatyce od dziesięcioleci terminologii określającej hierarchię twardych dysków. Znów potrzebny był opór „opinii publicznej” oraz – przy okazji – dostawców sprzętu komputerowego, by zauważyć, że w sumie to żaden dysk się jeszcze nie skarżył i może nie ma jednak z czego robić sensacji.
Listopad 2009 roku nie jest miesiącem, który dobrze wspominałaby amerykańska armia… To właśnie wtedy doszło do strzelaniny w jednej z jej baz wojskowych, podczas której zginęło trzynaścioro żołnierzy (w tym kobieta w ciąży). Sprawcą zamachu był Nidal Malik Hasan – psycholog na usługach amerykańskiej armii, którego już od jakiegoś czasu określano mianem
tykającej bomby. Pentagon był świadomy jego wymian maili z radykalnymi imamami oraz coraz większego konfliktu wewnętrznego, jaki wywoływało u niego bycie muzułmaninem w służbie USA. Nikt nie zareagował i doszło do tragedii, której przecież można było uniknąć. Dlaczego nie zrobiono zupełnie nic? Bo… obawiano się oskarżenia o dyskryminację. Trzynaście osób zginęło, ale przynajmniej nikt nie poczuł się urażony.
Żywność genetycznie modyfikowana nie ma w zachodnim świecie dobrej prasy, natomiast zdania na jej temat podzielone są na tyle, że w większości krajów konsumenci mogą na półkach sklepów znaleźć i „modyfikowane” produkty, i „naturalne”. Komfort wyboru wynika z tego, że w Europie czy Ameryce Północnej mało kto głoduje. Zupełnie inaczej jest w Afryce, gdzie występują poważne, masowe problemy żywieniowe. Jednak nie na tyle poważne, okazuje się, by wygrać z histerią GMO. Zambia czy Angola, podobnie jak wybrane inne kraje Afryki, za namowami Greenpeace’u zdecydowały się całkowicie zakazać żywności modyfikowanej – a wysyłane tam dary z USA zamknęły w silosach z obawy przed inwazją modyfikowanej kukurydzy. Cały problem w tym, że alternatywy dla biednych mieszkańców nie stanowi zjedzenie bio-twarożku. Tylko śmierć głodowa.
W różnych krajach świata różnie podchodzi się do prezentowania flagi państwowej. W Polsce zdecydowanie za często natychmiast pojawiają się skojarzenia z łysymi chłopcami walczącymi o czystość nacji, w Stanach Zjednoczonych to z kolei element kulturowej tożsamości, któremu raczej nie przypisuje się negatywnych skojarzeń. Chyba że jest akurat piąty maja. W ten dzień – jak dowiedzieli się uczniowie w Kalifornii, która kiedy ostatnio sprawdzałem, wciąż była amerykańskim stanem – amerykańskiej flagi nosić nie wolno. Bo w Meksyku to święto narodowe. I noszenie własnej flagi we własnym kraju mogłoby obrażać patriotyczne uczucia sąsiadów z południa. I w sumie trudno oprzeć się wrażeniu, że z całej działalności USA akurat noszenie niebiesko-czerwonej bandany przez młodzież szkolną Meksykanom robi najmniejszą krzywdę.
Jeszcze do niedawna jednym z
najbardziej żywotnych problemów całego świata był dostęp do operacji zmiany płci – jako konsekwencja nowego porządku rzeczy wskazującego, że płci nie są już dwie, a zebrałoby się ponad setka. Stworzono przy tym problem praktyczny, który nabrał rumieńców w jednej ze szkół w Maine, gdy transpłciowemu chłopcu odmówiono wstępu do łazienki dla dziewcząt. Okrzyknięto, że to potworna dyskryminacja i pogwałcenie praw podstawowych. Rozwiązaniem byłaby dodatkowa łazienka dla osób transpłciowych? A może dwie – dostępne w zależności od tego, w którą stronę prowadzi przemiana? I co z setką innych „płci”? W przypadku toalety rozwiązanie problemu mogłoby być proste – jednoosobowe łazienki, w których płeć użytkownika nie ma znaczenia, bo zawsze jest w niej sam. Ale co ze szkolnymi szatniami? Z pływalniami? Z saunami? Bohatersko stworzyliśmy problem. Ciekawe natomiast, jakie uda się znaleźć rozwiązanie.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą