Kiedyś, gdy byłem jeszcze niewinnym licealistą, pan historyk,
który był prawdziwą kopalnią intrygujących ciekawostek,
przemycił podczas lekcji poświęconej wojnom napoleońskim
wzmiankę o tym, że „cesarz Francuzów” miał pewien mało
smaczny fetysz. Otóż lubił on niezbyt świeżą woń brudnych
kobiet. W jednym z listów do swej małżonki Józefiny pan Bonaparte pisał, że niebawem wraca do domu i w związku z tym prosi, aby miłość
jego życia do tego czasu powstrzymała się od mycia. Chociaż tego
typu informacje niewiele wnoszą do historii, to czyż nie byłoby to urocze urozmaicenie szkolnych zajęć?
Na taką naukę nigdy nie jest za późno, na szczęście.
Przygotowaliśmy dla was kilka innych „pieprznych” historycznych
faktów, o których w szkole się nie dowiecie. No, chyba że macie
do czynienia z nauczycielem, który niczym dobry showman umie skupić
na sobie uwagę gawiedzi. A taki talent to, jak wiemy, rzadkość.
Może i choroba
weneryczna nie jest powodem do dumy, ale kiedy złapanie syfa może
uratować ci życie, to trzeba schować godność w kieszeń. Mało
się mówi o pewnym istotnym elemencie historii I wojny światowej,
czyli… o burdelach! W tym okresie ogromne profity czerpały panie
uprawiające najstarszy zawód świata. Jak wiadomo, potrzeba jest
matką wynalazku i specjalnie dla spragnionych fizycznych zbliżeń
żołnierzy powstawały
mobilne domy publiczne. W praktyce były to
budy na kółkach, które to pojawiały się wszędzie tam, gdzie
stacjonowały wojska. Serwowane tam usługi cieszyły się tak dużą
popularnością, że co piąty żołnierz trafiał do polowego
szpitala z chorobą weneryczną!
Mobilny przybytek rozkoszyNieco lepszej
jakości przybytki rozkoszy istniały w każdym dużym, europejskim mieście. Ich
zaletami były przede wszystkim ładniejsze panie oraz to, że każda
z pracownic przechodziła regularne badania medyczne, co zmniejszało
szansę na zarażenie się jakimś świństwem. Czy to dobrze? Jak
się okazuje – niekoniecznie. Amerykańscy żołnierze szybko
zorientowali się, że
złapanie trypra gwarantuje im 30 dni pobytu w
szpitalu. A lepiej przecież wypoczywać w najbardziej parchatym
obiekcie należącym do służby zdrowia i kurować się z jakiegoś wenerycznego świństwa, niż gnić w okopie czy
wystawiać się na niemiecką kulkę. I cóż z tego, że taka na przykład kiła
leczona była zastrzykami z rtęcią (penicylinę wynaleziono dopiero w 1928 roku), które prowadziły do fatalnych
konsekwencji zdrowotnych?
Burdel tylko dla niemieckich żołnierzyI tak też, gdy jakiś mundurowy
podczas niewinnego spotkania z panią kurwą dostał taki prezent od
losu i zdołał ukrywać potem swoją chorobę wystarczająco długo,
aby móc przenosić ją na inne osoby, miał szansę zbić niezły
majątek, zanim zgłosił się na leczenie. Udokumentowano całkiem
sporo przypadków zakażeń przenoszonych za pomocą zapałek, które za
sowitą zapłatą kupowali od chorego inni żołnierze, a następnie
wtykali je sobie w cewki moczowe! Obrzydliwe, z całą pewnością,
ale czego się nie robi dla ratowania swej skóry?
Holenderski
przedsiębiorca Antonie van Leeuwenhoek był również przyrodnikiem,
który niestety nie skończył nauki na uniwersytecie i w związku z
tym nie miał pełnego wykształcenia w tym zakresie. Nie zmienia to
jednak faktu, że nauka pociągała go równie mocno, co robienie
biznesów. Za dnia więc sprzedawał męskie rękawiczki w swoim
niewielkim sklepie, a nocami z wielkim pietyzmem szlifował
soczewki, które to potem
umieszczał w projektowanych przez siebie
mikroskopach. Antonie nie wynalazł mikroskopu, a jedynie kontynuował pracę swoich rodaków –
Zachariasa Jansena, który to skonstruował mikroskop oparty na dwóch
soczewkach, oraz Roberta Hooke’a, wynalazcy odpowiedzialnego za
pierwszy opis komórek roślinnych. O ile jednak sprzęt
skonstruowany przez tego ostatniego potrafił powiększyć obraz
maksymalnie 50 razy, to już najlepsze urządzenie Leeuwenhoeka
osiągało wynik ponad pięciokrotnie lepszy! Dzięki temu uczony
mógł z bliska obserwować bakterie, czerwone krwinki czy
wnętrzności małych owadów. Jego prace zyskały wielkie uznanie
londyńskiego Królewskiego Towarzystwa dla Rozszerzania Wiedzy o
Przyrodzie.
Po jednym ze zbliżeń (o ironio!) ze swoją żoną, Antonie wpadł na pomysł zebrania z jej ciała
próbki swego nasienia, a następnie pognał z tymże badawczym materiałem
do swego laboratorium i… odkrył istnienie plemników. To, co
ujrzał ochrzcił nazwą
„animakuli”, które to porównał do
pływających węgorzy. Mężczyzna wykonał nawet szczegółowe
szkice tych małych „istot” i podekscytowany zaczął pozyskiwać
spermę od innych zwierząt. Po długich obserwacjach stwierdził, że plemnik sam z siebie tworzy embrion, a komórka
jajowa służy mu jedynie za materiał odżywczy. Jak wiemy – w tej
teorii troszkę się Holender zagalopował, a prawdziwa rola
plemników i komórek jajowych została prawidłowo opisana dopiero
gdzieś w połowie XIX wieku.
Mary Wollstonecraft
była znakomitą XVIII-wieczną pisarką i w momencie zajścia w ciążę miała przed sobą jeszcze wiele lat
kariery. Ta niestety skończyła się przedwcześnie przez komplikacje podczas wydawania na świat córki. Wprawdzie
udało się zatamować krwotok, ale przed tym zabiegiem lekarz nie
zadbał o umycie rąk (co w tamtym okresie wcale nie było rzadkością) i w ranę wdała się infekcja. Kobieta zmarła
parę dni później, osieracając córkę. Mała Mary wychowywała
się bez matki, jednocześnie jednak, jak piszą biografowie,
miała
ona dziwny związek z grobem swej rodzicielki. Często go odwiedzała
i traktowała jako bezpieczną przystań. Niektórzy twierdzą nawet,
że napisana później przez nią powieść „Frankenstein” to bardzo
osobiste dzieło opowiadające o potwornym dziecku, pragnącym
miłości rodzica, którego życie osobiście zniszczyło.
Mary,
mając szesnaście lat, poznała Percy’ego Shelleya –
kontrowersyjnego pisarza, który mimo bycia w związku z inną
kobietą zainteresował się zafascynowaną nim dziewczyną i
regularnie wymykał się z nią na sekretne schadzki. Oczywiście Mary bardzo
często zabierała go na cmentarz. Podczas jednego z takich spotkań
wyznała swemu towarzyszowi miłość. Ta deklaracja spotkała się z
tak dużym entuzjazmem mężczyzny, że ten
zbałamucił swoją młodą
towarzyszkę na grobie jej własnej matki. Dowodem na to miały być
zapiski w pamiętniku Percy’ego – po tym miłosnym uniesieniu napisał o „fantastycznej rzeczy”, która sprawiła, że odtąd dzień ten pragnął celebrować jako swoje nowe urodziny. Shelley ostatecznie porzucił swoją żonę i związał się z Mary. A potem, gdy ta
zaszła w ciążę, regularnie bzykał jej przyrodnią siostrę, ale
to już inna historia...
Wielka klata,
dorodny biceps, sześciopak na brzuchu, twarz modela Balenciagi... i to
prącie. Mikre, niemrawe, przypominające bardziej wysuszone ziarnko
kukurydzy niż knagę, którą ktokolwiek chciałby chwalić się
przed światem. I może byśmy jakoś przymknęli oko na jednego
mikropenisa czy nawet kilka – być może starożytni Grecy żarli jakieś świństwa, które to sprawiały, że ptaszki im
malały? Ależ na Zeusa! – czemu jednak każda jedna rzeźba przedstawiająca
nagiego mężczyznę ma tak mizerne przyrodzenie?
Okazuje się, że
Grecy uważali małe członki za symbol intelektu i opanowania,
podczas gdy te bardziej okazałe miały być domeną barbarzyńców oraz ludzi o mniej rozwiniętych rozumkach.
Podczas słynnych badań
prowadzonych w latach 50. przez Alfreda Kinseya okazało się, że
ankietowani mężczyźni celowo zawyżali wielkość swych członków
i to o dobrych kilka centymetrów.
W przypadku Greków sprawa
wyglądała odwrotnie – najwyraźniej ideałem piękna i mądrości
były małe kuśki. Zachowały się nawet opisy wykonania tzw. „psiego
krawatu”, czyli
kynodesmē – była to specjalna technika
przewiązywania penisa, aby ten swobodnie dyndając nie przeszkadzał
podczas uprawiania sportu i robił wrażenie małego zawiniątka.
Niewielki fiutek był więc nie tylko symbolem męskiej samokontroli
w sprawach seksu, ale – jak widać – również kwestią wygody.
O Feliksie Fauré –
piastującym urząd w ostatniej dekadzie XIX wieku prezydencie
Francji – mówi się, że był to polityk nijaki, który prowadził
życie mocno bezbarwne, jednakże odszedł w sposób godny
najwyższego podziwu. Dwa lata przed wyzionięciem ducha mężczyzna
ten spotykał się z
Marguerite Steinheil – kobietą znaną z
wikłania się w romanse ze znanymi i wysoko postawionymi Francuzami.
Kiedy więc ta nawiązała bliższą znajomość z prezydentem, stała
się częstym gościem Pałacu Elizejskiego.
16 lutego 1899 roku
Fauré zadzwonił do swej nałożnicy i poprosił ją, aby wpadła do
niego z wizytą. Krótko po jej przybyciu służący zostali wezwani
do gabinetu i poinformowani o nagłym pogorszeniu się stanu zdrowia
głowy państwa. Na miejscu znaleźli nieprzytomnego polityka i (nie
do końca odzianą) panią Steinheil, desperacko usiłującą poprawić swoją zmierzwioną fryzurę. Prezydent zmarł parę godzin
później,
a za przyczynę zgonu uznano udar mózgu. Pech chciał, że biedak zaniemógł w momencie, gdy jego kochanka obsługiwała go oralnie.
Marguerite nie zdążyła się „ogarnąć” przed przyjściem
służących, bo ręce mężczyzny w niekontrolowany sposób
zacisnęły się na jej włosach i kobiecie zajęło parę dłuższych
chwil wyplątanie się z tego uścisku.
Warto dodać, że
przykre doświadczenie z prezydentem nie wpłynęło na zmianę stylu
życia pani Steinheil. Przez dłuższy czas prowadzała się ona z
różnymi znanymi osobistościami. Zarobiła też całkiem niezłą
sumkę, sprzedając naszyjnik, który wcześniej podarował jej Fauré.
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7,
8,
9
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą