A po dźwiganiu ciężarów pójdę zrobić trochę kardio na
bieżni! Od dziś jednak na to rutynowe ćwiczenie będę patrzył
trochę inaczej niż zazwyczaj. Dowiedziałem się bowiem, że
urządzenie, do korzystania z którego uprawnia mnie wykupiony za
miliony monet karnet, pierwotnie było… narzędziem tortur. To nie
jedyny przedmiot o dość zaskakującej genezie. Jeśli chcecie
wiedzieć jaki, znany nam wszystkim, preparat stosowano zanim
powstały pierwsze pigułki antykoncepcyjne, to zapraszam was do
lektury.
I nawet prędkość
możesz zmienić. I nachylenie! Wiadomo – im wyższe, tym mocniej się spocisz i szybciej będziesz miał, ogólnie rzecz biorąc, „dość”.
Tę ostatnią cechę odkryli sadystyczni Anglicy już setki lat temu.
Urządzenia tego typu były używane głównie przez więźniów, którzy
każdego dnia musieli spędzać nawet i do sześciu godzin na
syzyfowej wspinaczce.
Żeby ich praca nie szła na marne, maszyny zazwyczaj służyły też jako narzędzia do mielenia ziaren
kukurydzy na mąkę. Z tego też zastosowania pochodzi angielska
nazwa bieżni, czyli „treadmill”, co przetłumaczyć można jako
„chodzony młyn”. Ten rodzaj kary był wyjątkowo paskudny, bo
łamał człowieka nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, dzięki
czemu urządzenia te uważano za wielce skuteczne w swym
„resocjalizacyjnym” aspekcie.
I chociaż na
początku ubiegłego wieku podobne ustrojstwa znalazły zastosowanie
jako sprzęt do dbania o tężyznę fizyczną, to oficjalnie w
Wielkiej Brytanii bieżnia, jako narzędzie tortur, została
zdelegalizowana dopiero w 1989 roku!
Patrząc na
skuteczność pił łańcuchowych jako fajnego gadżetu do użynania
palców, pewnie wcale nie zdziwi nikogo fakt, że urządzenie to
pierwotnie miało zastosowanie w medycynie. W 1780 roku dwóch
szkockich lekarzy – John Aitken i James Jeffray – skonstruowało prototypowe narzędzie chirurgiczne. Miało ono służyć do
nacinania chrząstki spojenia łonowego u kobiet, które miały
problemy z wydaniem dziecka na świat. W
latach 30. XIX wieku podobne ustrojstwa używano jako nowoczesne osteotomy, czyli urządzenia do przecinania kości podczas amputacji
kończyn. Dopiero z czasem ktoś mądry zauważył, że takie
rozwiązanie świetnie się też sprawdzało podczas prób obcięcia
grubego konaru drzewa…
Tymczasem pierwszą
piłą łańcuchową napędzaną energią elektryczną był wynalazek
opatentowany przez niejakiego
Andreasa Stihla, urodzonego w
Szwajcarii Niemca, który to w 1926 roku zaprezentował światu
ważące 64 kg cudo wymagające obsługi dwóch
silnych osób!
Pod nazwą „Lysol”
kryje się szeroka gama produktów o właściwościach
dezynfekcyjnych i antybakteryjnych. Głównie stosuje się je do
czyszczenia kibla i zlewu. Czy są to preparaty skuteczne? Oj, zdecydowanie –
lizol to przecież stężony krezol w mydle potasowym.
Nierozcieńczony nie tylko elegancko wytłucze drobnoustroje, ale i ładnie też
wyżre człowiekowi kawał skóry.
W czasie II wojny światowej
„pomysłowi” Niemcy używali tego środka do odkażania więźniów
obozów koncentracyjnych. To jednak nic w porównaniu z genialnym
wykwitem kreatywności samych producentów takich specyfików, którzy niegdyś reklamowali lizol jako
środek do higieny intymnej
dla pań. W reklamach pojawiały się sugestie, że stosowanie go nie
tylko pomoże zadbać o czystość „tych miejsc”, ale też
poradzi sobie ze „strachem przed strasznymi wydarzeniami”.
O
jakie wydarzenia może chodzić? Ano, związek ten działał silnie
plemnikobójczo, więc zaaplikowanie sobie tego preparatu było
całkiem skuteczną formą zapobiegania ciąży. Przy okazji też
wspaniale radził sobie jako preparat służący do powodowania
paskudnych poparzeń ścian pochwy, a następnie niegojących się
ran, infekcji i – w wielu udokumentowanych przypadkach – zgonów jego użytkowniczek. Obawa przed posiadaniem kaszojada była jednak
silniejsza niż takie drobiazgi i do wprowadzenia na rynek pierwszych
piguł antykoncepcyjnych lizol był w USA najczęściej stosowanym
środkiem zapobiegającym ciąży.
W 1982 roku media co
i rusz obiegały informacje na temat tajemniczych zgonów wśród
amerykańskich obywateli. Śledczy nie potrzebowali długiego czasu,
aby dojść do jednej wspólnej cechy wszystkich tych tragedii –
ofiary stosowały lek o nazwie Tylenol. Był to oparty na
paracetamolu bardzo popularny środek stosowany w przypadkach
migren. Producent tego specyfiku, firma Johnson & Johnson, szybko
wycofała ze sprzedaży 31 milionów opakowań Tylenolu, jednocześnie
też ustalono, że ktoś podmienił żelatynowe kapsułki z lekiem na
bardzo podobne, ale zawierające śmiertelną dla człowieka dawkę…
cyjanku!
Osoba ta zrobiła to poza zakładem firmy. Ostatecznie udało
się namierzyć, skazać i zamknąć w pierdlu człowieka
odpowiedzialnego za ten „żarcik”, ale wydarzenia te zmusiły
koncerny farmaceutyczne do poważnego zastanowienia się nad lepszymi
metodami ochrony swych konsumentów. Przy współpracy z FDA
wprowadzono więc nowe opakowania zawierające specjalne plomby i
plastikowe nakładki pękające po otwarciu wieczka. Te
rozwiązania szybko stały się standardem na rynku medykamentów.
Szczególnie tych sprzedawanych bez recepty.
Picie bezkofeinowej
kawy to trochę jak wlewanie w siebie bezalkoholowej wódki, jaranie
blantów z CBD czy płacenie prostytutce za mycie okien. Niby można,
ale jaki w tym sens? Ten rodzaj napoju opracowany został w 1906 roku
przez niemieckiego przedsiębiorcę Ludwiga Roseliusa, który to
uważał, że jego ojciec opuścił świat żywych na skutek
przyjmowania zbyt dużych dawek kofeiny.
Ludwig metodę usuwania tego
składnika ziaren kawowca odkrył całkiem przypadkiem, kiedy to
dotarła do niego dostawa towaru, który nasiąkł słoną morską
wodą. Po wysuszeniu smak produktu był taki sam (no, może leciutko bardziej słonawy), ale
kawa wyraźnie
słabiej „klepała”. Mężczyzna opracował więc technologię opartą na
wystawianiu ziaren na działanie pary bogatej w związki zasadowe
oraz płukanie ich w cieczy zawierających pewną ilość benzenu.
Takie rozwiązanie było niezwykle skuteczne, więc Roselius prędko
opatentował swój przepis i otworzył firmę Kaffee HAG. Kawę, którą
sprzedawał, reklamował jako produkt, który w przeciwieństwie do
kofeinowego odpowiednika ma za zadanie chronić serca konsumentów i
dbać o zdrowie kawoszy.
Kiedy do władzy w
Niemczech doszli naziści, „zdrowa kawa” szybko stała się
elementem propagandy. Rasa panów miała przecież być krzepka,
wysportowana i nieskalana trującymi produktami gastronomicznymi!
Bezkofeinową kawę serwowano więc nie tylko na oficjalnych spotkaniach niemieckich
dygnitarzy, ale też na zlotach młodej, aryjskiej „przyszłości
narodu”. Produkt Roseliusa stał się więc istotnym elementem
prozdrowotnej polityki III Rzeszy, która mocno promowała takie
nowinki, jednocześnie odrzucając stosowanie rafinowanego cukru,
tytoniu, mocnych alkoholi i… mięsa!
Doszło nawet do tego, że
publikowane były artykuły opisujące kofeinę jako niebezpieczną
truciznę. W ten sposób pozbawiona tego składnika niemiecka kawa
jawiła się jako pożądany symbol luksusu.
Warto jednak dodać,
że sam Ludwig Roselius owszem, korzystał z ówczesnej sytuacji
politycznej i sporo na niej skorzystał, jednak niczym
prawdziwy kapitalista starał się nie robić ruchów, które mogłyby
jego marce zaszkodzić. Dlatego też oficjalnie nie popierał
nazizmu, a nawet reklamował swój produkt jako koszerny!
„Każdy,
kto pije Kaffee HAG, jest dla nas drogi i ważny. Jaka jest
jego przynależność polityczna lub wyznanie, jest dla nas zupełnie
nieistotne” – twierdził. Jednocześnie jednak w 1936 roku
radośnie serwował 42 tysiącom członkom Hitlerjugend obecnym na
wiecu w Norymberdze inny swój produkt – napój czekoladowy Kaba.
Ach, jest jeszcze
mały, pozytywny aspekt historii bezkofeinowej kawy i romansu tego wynalazku z
nazizmem. Otóż opatentowany przez przedsiębiorcę sposób
wytrącania kofeiny z kawy nie był do końca taki doskonały i w
ziarnach pozostawały śladowe ilości benzenu, który mógł
delikatnie podtruwać nieświadomych Niemców...
Źródła:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą