Możesz być wielką gwiazdą, zarabiać krocie, wciągać góry
koksu i każdą noc spędzać u boku innej kobiety, ale życia nie
oszukasz – nadal będziesz zwykłym człowiekiem, który ma typową,
ludzką cechę – czasem popełnia błędy. A te mogą być
kolosalne w skutkach, zarówno dla twojej kariery, jak i reputacji.
Historia muzyki pełna jest takich wpadek. Oczywiście nie zawsze
kończyły się one źle dla artystów, ale bywało tak, że ich
główny bohater musiał się potem sporo natrudzić, aby odzyskać
zaufanie swych fanów oraz chociażby – płytowych recenzentów.
Sutenerstwo, handel
narkotykami, wymuszenia, a nawet morderstwa – to tylko niewielka
część działalności gangu motocyklowego Hell’s Angels. Ten
skrajnie radykalny klub słynie też z głoszenia rasistowskich haseł
i wyjątkowej agresji w stosunku do swoich rywali. Gang założony
został krótko po zakończeniu II wojny światowej, a pierwszymi
jego członkami byli często borykający się ze stresem pourazowym
weterani. Ponura reputacja Hell’s Angels nie przeszkodziła jednak
zespołowi The Rolling Stones w nawiązaniu współpracy z tymi
bandziorami.
Miało to miejsce w 1969 roku, podczas imprezy w
Kalifornii wieńczącej trasę koncertową zespołu. Organizatorzy
tego wydarzenia dali ciała po całości.
I to niejeden raz. Dość tu
wspomnieć o nieplanowanej zmianie miejsca koncertu, niedostatecznej liczbie toalet oraz punktów z jedzeniem czy chociażby zbyt niskiej
scenie. Zabrakło też odpowiedniej liczby ochroniarzy, co
doprowadziło do największej wtopy, jaką było uzupełnienie tych
braków członkami wspomnianego gangu motocyklowego.
Piekielni Aniołowie uzbrojeni w bejsbolowe kije i łańcuchy zaczęli atakować
naćpanych do nieprzytomności imprezowiczów, a przede wszystkim – przedstawicieli mniejszości
rasowych. Dosłownie parę metrów od sceny, na której grali Stonesi,
panował regularny chaos. W ruch szły nie tylko pięści, ale i noże
oraz butelki. Dziesiątki osób zostało ciężko rannych, a życie
stracił 18-letni, czarnoskóry chłopak, dosłownie skatowany przez
motocyklistów chwilę po tym, jak usiłując bronić się przed
agresorami, wyciągnął broń. Całe wydarzenie zostało zresztą
zarejestrowane przez kamery.
„Pięć ciastek!” – pokrzykiwał kiedyś MC Hammer w takt zsamplowanego fragmentu kompozycji
Ricka Jamesa. I to właściwie tyle, jeśli chodzi o wielkie hity
tego MC Młotka, co oczywiście nie oznacza, że artysta ten nie odniósł
sukcesu. Na początku lat 90. była to gwiazda największego formatu!
Aby utrzymać się na szczycie, MC Hammer musiał jednak dopasować
się do aktualnych trendów, więc gdy w 1992 roku Dr. Dre
zaprezentował światu album „The Chronic”, wiadomo już było, że
przyszłość należy do gangsta rapu, a brykający w śmiesznych
portkach artysta pokrzykujący „Can’t touch this!” mocno zaczął
odstawać od nowych standardów tego gatunku muzyki. MC Hammer
postanowił więc odsłonić swoje gangsterskie oblicze i również
wydał płytę utrzymaną w tym stylu. Promował ją numer „Pumps
and a Bump”, w którym raper pozował przy wypucowanych furach,
tańcował wśród półnagich pań i generalnie miał więcej
„swagu” niż sam 2Pac.
Świat najwyraźniej
nie do końca uwierzył w szczerość przekazu MC Hammera, bo płyta
nie odniosła nawet cienia sukcesu jej poprzedniczek i cały świat
zapomniał o tym muzyku.
Dee Dee Ramone to
znakomity punkowy basista, bez którego legendarna grupa The Ramones
z całą pewnością nie brzmiałaby tak dobrze. I kiedy zespół ten
był u szczytu swej kariery, zupełnie nieoczekiwanie muzyk opuścił
kolegów. Na szczęście nie w atmosferze kłótni – Dee Dee nadal
pisał kompozycje na kolejne wydawnictwa The Ramones,
jednak nie
przykładał już ręki do ich nagrywania.
W tym czasie basista
postanowił sprawdzić się jako raper. W 1987 roku, na krótko przed
opuszczeniem swej macierzystej formacji, Dee Dee nagrał rapowy
album, a dwa lata później – kolejny. O ile artysta był
niezaprzeczalnie wyśmienitym wymiataczem, jeśli chodzi o granie na
basie, to jego rapowanie było kiepskie. I to bardzo delikatnie
mówiąc.
Krytycy byli nieco mniej powściągliwi w swych opiniach,
nazywając te „dzieła” jednymi z najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły się muzyce w ciągu całej jej historii.
Recenzje te były tak druzgocące, że Dee Dee szybko ogarnął się
i wrócił do tego, co robił najlepiej, czyli do punka.
Na początku lat 90.
zespół R.E.M. nagrał kilka szlagierów, które sprawiły, że
albumy tej grupy sprzedawały się niczym świeże bułeczki. A
żelazo trzeba kuć póki ciepłe, więc panowie Warner Bros w 1996
roku podsunęli muzykom bardzo kuszący kontrakt na kwotę 80
milionów dolarów.
Grupa miała nagrać pięć płyt i
przynieść wytwórni morze baksów. Wkrótce po podpisaniu umowy
zespół opuścił perkusista Bill Berry i R.E.M. musiało
występować jako trio.
Na domiar złego, jeśli chodzi o komercyjne wyniki, każdy kolejny album grupy
nie dorastał do pięt poprzednim wydawnictwom. Żeby tego było mało, rosnąca popularność
Internetu i udostępniania muzyki w sieci mocno odbiła się na
wynikach sprzedaży płyt. Dziś uważa się, że kontrakt, który
zaproponowano kapeli, był jedną z najgorszych decyzji w historii
rocka.
Król rock’n’rolla
brylował nie tylko na scenie, ale także i podbijał niewieście
serca jako filmowy aktor. I chociaż talentu, w tym wypadku, miał
znacznie mniej niż do śpiewania skocznych numerów i wywijania
biodrami, to produkcje z jego udziałem zawsze owocowały sukcesem.
Nie oznacza to jednak, że były to dzieła, które w szczególny
sposób odcisnęły się na kinematografii.
Szansą na wielki przełom był
planowany na 1976 rok remake filmu sprzed niemal 40 lat, czyli
„Narodziny gwiazdy”. Barbra Streisand, która miała w tym
muzycznym melodramacie zagrać główną rolę, już od pierwszych
rozmów na temat tego przedsięwzięcia naciskała, aby jej ekranowym
partnerem został Elvis Presley.
Byłby to dla niego idealny moment –
kariera gwiazdora właśnie chyliła się ku upadkowi, jakość jego koncertów była wyjątkowo kiepska, a nawet i zainteresowanie Królem wyraźnie spadało. Niestety, plany filmowców pokrzyżował słynny
menadżer artysty, Tom Parker, który domagał się drastycznego
podwyższenia pensji swego klienta. W tej sytuacji rolę po Elvisie przejął
Kris Kristofferson. Produkcja, której budżet oscylował w okolicach
6 milionów dolarów, zarobiła 80 milionów zielonych, zdobyła
Oscara za najlepszy utwór przewodni i zapisała się w historii
kina, a dziś uważana jest za absolutny klasyk.
Kiedy Axl Rose
zapowiadał powstanie „Chinese Democracy”, jego zespół był na
szczycie popularności i nic nie zapowiadało tego, że prace nad tym
albumem trochę się przeciągną. Cóż, 15 lat oczekiwania na to
wydawnictwo sprawiło, że większość fanów grupy albo umarła ze
starości, albo przestała dawać wiarę w kolejne plotki o rzekomym
końcu prac nad tą płytą. Poza tym ze starego składu Guns N' Roses
został tylko, wyraźnie niebędący w najlepszej formie, Axl Rose i
klawiszowiec Dizzy Reed.
W 2008 roku album „Chinese Democracy”
trafił w końcu na sklepowe półki. I chociaż wydawnictwo to
odniosło sukces (sprzedano grubo ponad 2 miliony kopii tej płyty),
a krytycy dość przychylnie potraktowali długo wyczekiwane dziecko
Axla, to 13 milionów dolarów wyrzuconych na ponad dekadę prac nad
tym albumem raczej nie udało się zwrócić…
Kiedy w 2003 roku
amerykański kompozytor Tricky Stewart napisał „Umbrellę”,
pragnął, aby utwór ten zaśpiewała jego długoletnia klientka –
Britney Spears. W tym okresie piosenkarka miała na głowie sporo
problemów – zarówno zawodowych, jak i osobistych. Obrywało jej
się za jej koncerty, na które bilety kosztowały nawet i 500
dolarów – to dość dużo, biorąc pod uwagę, że
występy trwały po 14 minut, podczas których gwiazda
„śpiewała” z playbacku i zdecydowanie nie przykładała się do
swego tańca. Na domiar złego Britney miała poważne problemy ze
swym zdrowiem psychicznym, co owocowało jej bardzo dziwnymi
zachowaniami – od publicznego ogolenia głowy na zero przez
atakowanie upierdliwych fotoreporterów parasolką.
Najbliższe
otoczenie Spears uznało, że „Umbrella” nie jest utworem, który
mógłby pomóc artystce w odbudowaniu jej kariery i odrzuciło
propozycję nagrania tej kompozycji. Kawałek ten natomiast przypadł
do gustu ekipie z Def Jam Records, która uznała, że „Umbrellę”
mogłaby zaśpiewać młodziutka piosenkarka, Rihanna. Jak wiemy –
była to doskonała decyzja, która sprawiła, że pochodząca z
Barbados artystka odniosła międzynarodowy sukces.
W 1975 roku reżyser
Nicholas Roeg zakontraktował Davida Bowiego do zagrania kosmity w
produkcji „Człowiek, który spadł na Ziemię”; muzyk bardzo się
napalił, aby skomponować na potrzeby tego filmu ścieżkę
dźwiękową. Zaczął nawet nagrywać wstępne propozycje numerów,
które później zaprezentował Roegowi. Ten jednak szczerze
stwierdził, że
„to nie było to, czego szukał” i odprawił
artystę z kwitkiem.
Dwa lata później Bowie wysłał reżyserowi
kopię swojego nowego albumu „Low”, pisząc do filmowca:
„To
właśnie chciałem zrobić dla filmu”. Płyta, o której mowa
jest powszechnie uznawana za najlepsze z dokonań Davida oraz jeden z
najbardziej wpływowych albumów wszech czasów.
Brytyjska wytwórnia
RSO Records była jedną z największych marek tego typu na świecie.
Mówimy o firmie, która wypuściła na rynek płytę ze ścieżką
dźwiękową do „Gorączki sobotniej nocy” i uczyniła z członków kapeli
Bee Gees gwiazdy światowego formatu. W 1979 roku szefostwo RSO
dostało do swych rąk taśmę demo z nagraniem pewnego nikomu
nieznanego dublińskiego zespołu złożonego z paru ambitnych
małolatów.
„Uważamy, że obecnie nie jest to dla nas
odpowiednie. Życzymy powodzenia w przyszłej karierze” – odpisali
w liście do młodych muzyków szefowie firmy.
Ostatecznie kapela rok później
podpisała kontrakt z Island Records. Zespół U2, bo o nim właśnie mowa, do dziś sprzedał ponad 170 milionów swoich płyt. Tymczasem,
wraz z przeminięciem ery disco, RSO Records dotknął srogi kryzys
i jej założyciel Robert Stigwood musiał sprzedać swoją firmę
holenderskiej wytwórni PolyGram. O, ironio – miało to miejsce w
momencie, gdy U2 wydawało swój pierwszy, hitowy album – „War”.
Glen Matlock był
basistą Sex Pistols, który razem z tą grupą nagrał pierwszy (i
jedyny – warto dodać) jej studyjny album. Muzyk ten był chyba
jedynym z członków tej kapeli, który umiał całkiem nieźle grać
na swoim instrumencie oraz miał niewątpliwy talent do komponowania
utworów.
W 1977 roku, zaraz po zakończeniu trasy koncertowej w
Holandii, stosunki pomiędzy wokalistą Johnnym Rottenem a
Matlockiem były już tak napięte, że przy kolejnej kłótni Glen
został wyrzucony z zespołu.
Na jego miejsce przyprowadzono Sida
Viciousa – uzależnionego od heroiny żula, który zatrudniony został
tylko i wyłącznie ze względu na swój kłopotliwy wizerunek oraz
reputację zaćpanego, obscenicznego zadymiarza. Gość kompletnie
nie miał pojęcia, jak grać na basie, za to był prawdziwym mistrzem
autodestrukcji i generowania kompletnego chaosu, co go doprowadziło ostatecznie do mogiły, a zespół – do rozpadu. Po latach muzycy
Sex Pistols przyznali, że gdyby Glen Matlock nie został wydalony z
grupy, to kapela nadal mogłaby działać i nagrywać kolejne płyty.
Źródła:
1,
2,
3
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą