W dzisiejszym odcinku zwymiotujemy w trakcie seansu, „Ród Smoka” po raz kolejny nas zaskoczy, a polski aktor wystąpi u boku Toma Cruise'a w filmie „Mission Impossible”.
Kolejny polski aktor dostąpi zaszczytu wystąpienia u boku
międzynarodowych sław w filmie nakręconym w Hollywood. Mowa o Marcinie Dorocińskim,
który poinformował niedawno, iż zdobył rolę w filmie „Mission Impossible” i
wystąpi u boku samego Toma Cruise’a.
No może nie od samego Dorocińskiego poszła pierwsza
informacja, a od samego reżysera – Christophera McQuarrie – który zamieścił na
swoim
Twitterze
zdjęcia trzech aktorów, wśród których znalazł się Dorociński. Ludzie zaczęli
spekulować. Wielu domyślało się, że chodzi właśnie o występ w MI, jednak nikt
nie miał pewności.
Aż w końcu sam aktor zdecydował się potwierdzić te rewelacje
na swoim
Instagramie:
Pozdrawiam Was serdecznie z Londynu. Nadszedł dzień, w
którym (dzięki uprzejmości producentów filmu Mission Impossible) - po
miesiącach spekulacji, mogę z radością i niemałym wzruszeniem potwierdzić swój
udział w tej legendarnej serii.
Dorociński prawdopodobnie pojawi się w dwóch kolejnych częściach
filmu (7 i 8). Za samą rolę w siódmej części jego gaża ma wynieść około 150
tys. dolarów (jakieś 740 tys. zł) za 10 dni spędzonych na planie.
Netflixowy „Wiedźmin” jaki jest? Wszyscy widzą. Jednych
uradował, innych rozczarował, a jeszcze inni mają do niego ambiwalentny stosunek.
Nie da się jednak ukryć, że brakuje mu tego czegoś, aby stał się serialem
wybitnym, będącym godną adaptacją prozy Andrzeja Sapkowskiego.
Jeśli zastanawiacie się, czym może być „to coś”, to już
spieszę z podaniem pewnej propozycji. Otóż niedawno wyszło na jaw, że część
twórców pracujących przy netflixowym serialu „Wiedźmin” dosłownie
naśmiewała
się z książek Sapkowskiego i z gier CD Projektu.
Byłem na planie serialu – mianowicie „Wiedźmina” – gdzie
niektórzy scenarzyści nie byli [fanami] lub nawet nie lubili książek i gier
(nawet aktywnie wyśmiewając materiał źródłowy). To przepis na katastrofę i złe
morale. Fandom sprawdza się jak papierek lakmusowy: sprawdza ego [twórców] i
sprawia, że wszystkie długie noce są tego warte. Musicie szanować pracę, zanim
będziecie mogli dodać coś do jej dziedzictwa – napisał były scenarzysta
serialu, Beau DeMayo.
Właśnie dlatego Beau postanowił nieco zmienić swoje
podejście do pracy. Stwierdził, że jego zespół ludzi pracujących przy nowym
serialu będzie składał się tylko i wyłącznie z zapalonych fanów materiału
źródłowego (w tym wypadku „X-Menów”).
Skąd jednak wzięło się to towarzystwo o takim, a nie innym,
podejściu do książek Sapkowskiego? Zawdzięczamy to samej showrunnerce, Lauren
Hissrich:
Kiedy piszesz adaptację, musisz znać oryginalną pracę. Tak,
oczywiście. Scenarzyści i ekipa „Wiedźmina” musieli przeczytać wszystkie
książki i docenić/polubić się tym gatunkiem. Ale niekoniecznie szukałam
dziesięciu badaczy Sapkowskiego.
Draco Malfoy to postać niezwykle charakterystyczna. Był to
bohater tragiczny. Materiał na świetną przemianę, którą swoim piórem mogła na
nim wymusić J.K. Rowling. Niestety jego potencjał nie został wykorzystany
dosłownie i w przenośni. Zresztą kiedy miał on zostać wykorzystany, skoro Tom
Felton (aktor wcielający się w młodego Malfoya) miał zaledwie… 31 minut i 45 sekund
czasu ekranowego. Powiecie pewnie, że całkiem nieźle, jak na jeden film.
Problem jednak w tym, że Malfoy miał tyle czasu w trakcie wszystkich ośmiu
części przygód młodego czarodzieja.
Felton wydawał się jednak nie narzekać na taki rozwój
wydarzeń. W ostatnim wywiadzie
wyznał,
ile łącznie zarobił za wszystkie swoje występy w całej serii filmów. Trzymajcie
się mocno, bo może was to zaskoczyć. Łączna suma jego wynagrodzenia wynosiła
14 milionów funtów (prawie 80 mln złotych). Wychodzi więc ponad 450 tys. funtów
za minutę. Całkiem niezła stawka.
Aktor wyznał, że kupował za to mnóstwo niepotrzebnych rzeczy:
Kupiłem sporo śmieci, jakie kupowały wtedy dzieciaki:
deskorolki, ubrania oraz typowe rzeczy dla nastolatków. I kiedy tylko do tego
dorosłem, roztrwoniłem mnóstwo pieniędzy na samochody – głównie BMW – dla siebie
i dla rodziny.
Twórcy „Rodu Smoka” nie patyczkują się z widzami. Po głośnej
scenie seksu z młodo wyglądającą aktorką – która wielu fanów bardzo mocno
zaniepokoiła i wprawiła w ogromny dyskomfort – przyszedł
kolejny odcinek, w
którym pojawiły się kadry, na które patrzyło się z niesmakiem.
W tym miejscu dodam, że dalsza część zawiera spojlery z
ostatniego odcinka serialu. Jeśli więc jeszcze go nie widziałeś, a zamierzasz
obejrzeć i nie chcesz sobie psuć niespodzianki, to sam wiesz, co masz robić.
W ostatnim odcinku „Rodu Smoka” pojawiła się scena porodu, czy
może raczej poronienia. Gwiazdą sceny była spodziewająca się dziecka Rhaenyra.
Kobieta na wieść o śmierci swojego ojca – króla Viserysa – poroniła. Ale nie
poroniła tak zwyczajnie. Twórcy zdecydowali się ukazać widzom ten akt z
wszelkimi szczegółami.
Jest więc bardzo krwawo, brutalnie i jest sporo cierpienia.
Niektórzy widzowie o nieco słabszych nerwach ponoć nie wytrzymywali i musieli
odwrócić wzrok. Co ciekawe, nie jest to już pierwszy raz w serialu, kiedy twórcy
zdecydowali się ukazać poród w taki właśnie sposób.
Proszę, tylko nie kolejna dramatyczna scena narodzin.
Świetnie, kolejna okropna scena porodu w Rodzie smoka. Czy
nikt w pokoju scenarzystów nie ma dzieci, czy oni po prostu nienawidzą kobiet?
Potrzebuję, aby Ród smoka zaprzestał z tymi scenami porodu,
nie mogę tego dłużej znieść. Należy mi się rekompensata.
Co na to twórcy? Ponoć zasięgnęli oni rady otaczających ich
kobiet i zapytali, czy ta scena nie jest może zbyt brutalna dla widzów. Te
zgodnie odpowiedziały, że nie i należy ją pozostawić taką, jaka jest.
Pokazaliśmy tę scenę tak wielu kobietom, jak to tylko
możliwe. Wszystkim zadaliśmy to samo pytanie: czy scena ta była zbyt brutalna.
Wszystkie odpowiedziały, że nie. I że jeśli w ogóle ta scena jest brutalna, to
powinna być brutalna jeszcze bardziej.
Jeśli wciąż jest wam mało traumatycznych scen i
obrzydliwości na ekranie, to dzisiejszy odcinek zakończymy doniesieniami zza
wielkiej wody. Na początku października do kin w USA trafił niskobudżetowy
horror zatytułowany „Terrifier 2”, opowiadający o krwawych klaunach.
Wybierający się na seans widzowie chyba nie do końca byli
zaznajomieni z charakterem filmu, który za chwilę mają obejrzeć. Przecież kino
gore znane jest ze swoich kontrowersyjnych sposobów promocji. Ma być krwawo, ma
być obrzydliwie, ma być hardcorowo. No i tak właśnie jest w opisywanym właśnie „Terrifier
2”.
Film jest na tyle ostry, że niektórzy nie wytrzymują w
trakcie seansów w kinach. Pojawia się wiele doniesień o przypadkach omdlenia,
niektórzy nawet wymiotowali w trakcie oglądania filmu, a inni po prostu opuszczali
sale kinowe.
Reżyser filmu,
Damien Leone, jest oczywiście zadowolony z sukcesu swojej produkcji, jednak nie
ukrywa, iż ma jednocześnie pewne obawy. Film miał budzić skrajne emocje, jednak
nie w aż takim stopniu. Przecież nikt nie chce, aby w trakcie sensu któremuś z
widzów stało się coś złego.
W związku z powyższym Leone wystosował swoje oświadczenie do
wszystkich tych, którzy zachęceni recenzjami chcą wybrać się na „Terrifier 2”.
Mają przygotować się na to, co zobaczą, bo nie będzie łagodnie i nie będzie
lekko. Wszyscy chętni powinni najpierw zapoznać się z pierwszą częścią, która
może choć odrobinę przygotować ich na to, co zobaczą w części drugiej.
https://youtu.be/6KkONLf_ZKU
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą