Dziś przeczytacie m.in. o nietypowym połączeniu smaków i poznacie Janusza oszczędzania, będzie też o wspólnym porodzie, błędzie rodzicielskim i szacunku do matki.
Sobota, wpadam do kumpla na piwo. On żonaty, jego żona w ciąży.
Siedzimy w salonie, w którym był aneks kuchenny, popijamy piwko i gadamy o jakichś tam mało istotnych męskich bzdurach typu motocykle, samochody i komputery.
W międzyczasie żona kumpla wchodzi do kuchni i coś tam szykuje sobie, kroi, sieka, gotuje, po czym bierze to co wyprodukowała, czyli michę i łychę i zaczyna wcinać, aż się jej uszy trzęsą.
Piwko jak to piwko, któreś z rzędu swoje prawa ma, a na widok kogoś pałaszującego również włącza pełne empatii uczucie chęci spałaszowania czegoś.
- Hej, Basia! Co tak wcinasz?
[W tle słychać tylko hrmpf hrmpf om nom nom]
- Kisiel z cebulą [om nom nom].
Kisiel. Z cebulą. Posiekaną. Surową. Cebulą.
Smacznego! :)
Mój tata jest takim „Januszem oszczędności”, że kiedy poszedł do Biedronki, aby kupić karmę dla psa, wrócił z jedzeniem dla kota, mówiąc, że na to była promocja, a pies i tak nie umie czytać.
Kiedyś, jeszcze będąc na studiach, poszedłem z kolegą do kiosku kupić papierosy. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że pani z kiosku nie tylko podała nam je i wydała resztę, ale też wydając resztę zwróciła banknot, którym płaciliśmy. Próbowaliśmy jej powiedzieć, że pomyliła się wydając nam resztę i naprawdę chcieliśmy jej oddać nadwyżkę – jednak pani będąc przekonana, że mamy do niej pretensje (a ona zapewne się nigdy nie myli), nie dała nam dojść do słowa.
Cóż, po kilku nieudanych próbach wyjaśnienia sytuacji po prostu machnęliśmy ręką, wzięliśmy papierosy i pieniądze i poszliśmy. Pani była zapewne bardzo z siebie dumna, że nie dała sobie tak łatwo wmówić pomyłki...
Kiedy rodziłam pierwsze dziecko, mój mąż chciał być przykładnym partnerem i cały czas trzymał mnie za rękę.
Wyłamałam mu palec wskazujący, środkowy i mały, a serdeczny złamałam.
Do dzisiaj nabija się, że to na pewno z miłości.
Gdy widzę w tv reklamy podpasek, wracam myślami do czasów, kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z okresem. Nie są to miłe wspomnienia.
Wychowała mnie matka, dla której zawsze ważniejszy ode mnie był alkohol, a co się z tym wiąże bez przerwy brakowało pieniędzy. Ile razy musiałam wybierać, czy kupić jedzenie czy podpaski, ile razy nie poszłam do szkoły, ile razy nie wyszłam na podwórko pobawić się z koleżankami, bo na podpaski akurat nie miałam pieniędzy... Jak sobie radziłam? Najlepszym pomysłem jak na ten moment mi się wydawało było cięcie bluzki na paski i wkładanie w majtki. Potem te szmatki prałam, suszyłam i były na kolejny raz. Siedziałam w te dni zazwyczaj w domu z obawą wyjścia gdziekolwiek. Matka jeśli łaskawie kupowała podpaski, to były to najtańsze i na przydział, dosłownie dostawałam 5 sztuk na te kilka dni albo i wcale nie dostawałam. Gdy tylko dostałam raz na ruski rok jakieś pieniądze od ciotki, zazwyczaj niewielkie, bo 10- 20 zł, to pierwszą rzeczą jaką kupowałam były właśnie podpaski.
Jak teraz o tym myślę, to jest mi siebie cholernie żal, ale radziłam sobie jak umiałam. Okres dostałam w wieku 10 lat, więc o zarabianiu pieniędzy nie było mowy. Około 13-14 roku życia w wakacje zaczęłam jeździć na zbiór wiśni i truskawek, więc moja traumatyczna sytuacja się trochę poprawiła. Mogłam już sobie pozwolić nie tylko na podpaski, ale i ubrania czy książki do szkoły. Pamiętam, że za pierwszą wypłatę kupiłam cztery paczki podpasek, żeby mieć na zapas. Dziś zawsze w szafce muszę mieć ze dwie, trzy paczki w zapasie, taki skutek uboczny tamtych lat.
Z cyklu: „Gdzie popełniliśmy błąd?”.
Ostatnio moja trzynastoletnia córka zapytała, czy może iść na imprezę. Oczywiście kategorycznie zabroniłem, na co usłyszałem w odpowiedzi: „A co ty myślisz, że ja nigdy loda nie robiłam?!”.
Popłakałem się jak małe dziecko. Mam 40 lat, a ona do studiów ma areszt domowy...
Nie mam specjalnie szacunku do tego, co mówi moja mama. Kompletnie nie odpowiada mi to, w jaki sposób podejmowała decyzje. Od kiedy pamiętam byłam małym dodatkowym dorosłym w domu. Miałam być odpowiedzialna za rodzeństwo, nie sprawiać problemów i niczego nie chcieć.
Kiedy miałam kilkanaście lat, mama i jej siostra radziły się mnie jak poradzić sobie z moją młodszą kuzynką, która sprawiała problemy wychowawcze. Dwie dorosłe, kompletnie bezradne kobiety. Ciocia była pod pantoflem teściowej, swoją drogą to ona miała toksyczny wpływ na moją kuzynkę.
To ja broniłam swoją siostrę, kiedy stare ciotki obgadywały ją (paskudnie) przy jej obecności przy stole. Widziałam, jak moja mała nieśmiała siostrzyczka kurczy się w sobie, a matka nie reaguje, tylko siedzi cicho. To ja reagowałam, to ja jej broniłam, to ja ją przytulałam.
Matka wszystko to potrafiła wyjaśnić szacunkiem dla starszych i religijną pokorą, której to ja oczywiście nie miałam.
Sporo przeszłam, zanim się od tego wszystkiego uwolniłam, wciąż uczę się żyć trochę bardziej dla siebie. Na pewien sposób kocham mamę, miała swoje dobre momenty, ale na dłuższą metę nie szanuję jej jako kompletnie bezradnej kobiety, która nie dała mi żadnego wartościowego wzorca, bo nawet te niby dobre były pozorami.
Wszystko zaczęło się w pierwszej klasie szkoły podstawowej.
Ja i moja siostra chodziliśmy do wiejskiej szkoły, kilka kilometrów od naszej
rodzinnej miejscowości. W szkole było około 60 osób. Wiejska szkoła, jak to
szkoła zaściankowa traktowała nas jako obcych "bo z innej wioski".
Siostra jakoś się dopasowała (2 lata starsza ode mnie), ale mi było ciężko.
Jestem od urodzenia chory na serce, w tym momencie mam lewą komorę i dwie
zastawki sztuczne, (jestem już po trzech operacjach).
W dzieciństwie nie mogłem robić wszystkiego co
rówieśnicy, a każdy problem i obiekcje do mnie, rodzice i siostra budowali na
poczuciu winy co tylko pogłębiło przepaść i poczucie bycia obcym. Nauczycielka
zrobiła ze mnie kozła ofiarnego, co bezlitośnie wykorzystywała klasa (8 osób). Przez
to zawsze byłem winny wszystkiemu nawet jeśli czegoś nie zrobiłem, nauczycielka
potrafiła mnie uderzyć, wyprowadzić z klasy i po twarzy wytrzaskać.
Po każdym zebraniu dostawałem pasem takie lanie,
że nie umiałem siedzieć na przysłowiowej d*pie. Obrywało mi się pasem, kablem,
kapciem albo nawet bukietem pokrzyw po gołej d*pie. Po 2 latach w tej szkole
matka przeniosła nas do miejskiej szkoły. Ale nie uwierzyła w to co jej mówiłem
o nauczycielce. Powiedziała, że przesadzam. Tam nie było lepiej, może i nie
byłem już kozłem ofiarnym, ale wciąż byłem obcy, problemy z rówieśnikami
zaczęły się nawarstwiać, w gimnazjum było coraz gorzej, poszedłem za decyzją
matki do szkoły powiatowej w której spora część osób była w tej samej klasie. W
gimnazjum nabawiłem się fobii społecznej, zespołu lęku uogólnionego i depresji.
Najgorsze było to że matka kazała mi się kąpać pod
jednym prysznicem z ojcem jak był w domu, kiedyś mi powiedziała że się
strasznie pocę i nie domywam. Na nic się zdały moje protesty, czego szczerze
nienawidziłem. W wieku 15 lat się zbuntowałem i powiedziałem że wole się myć w
pobliskiej rzece. Zostawiło to spory ślad na mojej psychice i do dzisiaj mi się
to śni. Zaczęło się leczenie, leki, terapie i oczywiście dogryzanie ojca,
którego wiecznie nie było, bo pracował za granicą, a skoro przyjechał to
"miał prawo". Siostra tylko zagoniała sytuację, nigdy nie trzymając
mojej strony, tylko zawsze leciała na skargę. Nigdy nie było "dobra nie
powiem mamie, bo się zdenerwuje" tylko "mamo, a on to i tamto" i
lanie, kara, opieprz, przymusowa praca w ogrodzie z ojcem u babci. Siostra
miała zawsze czerwony pasek, dobre oceny i "jako że ona się lepiej uczy to
nie musi pracować" i tak było do połowy szkoły średniej.
Odżyłem jako tako w technikum, które naprawdę
ciepło wspominam. Po maturze skończyłem studia we Wrocławiu i niestety musiałem
wrócić do domu. Myślałem, że zaczną mnie traktować poważniej. A skądże znowu,
tylko wróciłem z pracy to było: czemu tego i tego nie zrobiłeś, co w pracy, idź
już spać, bo rano nie wstaniesz. Wieczna kontrola, gdzie idę, gdzie jadę, a po
co, a na co. Wytrzymałem tak 3 lata i moi rodzice stwierdzili, że wybudują mi dom, na
działce obok siebie.
Wyglądałoby to tak, że przyszła by matka, czy ojciec
przynajmniej raz dziennie i gadała, że nie po to mi dom wybudowali, żeby w nim
było brudno, sprzątaj to, zrób to i tamto z wdzięczności, bowiem tak było do
momentu, aż się wyprowadziłem. Matka potrafiła przyjść do mojego pokoju i
powywalać z szafek rzeczy, bo "masz tu syf". Obsesja na punkcie
sprzątania mojej matki się pogłębiła na tyle, że przy wizycie w domu rodzinnym
śmierdzi środkami czystości jak w laboratorium po myciu szkła. Podejrzewam, że
jest to spowodowane faktem, że ojciec od 20 lat siedzi za granicą i przyjeżdża
od święta. Idąc dalej, ja nie chciałem domu tylko mieszkanie. Jak przyszła
pandemia, to matka mi powiedziała, że absolutnie mieszkanie, więc stwierdziłem
że budujcie sobie, ja i tak tam nie będę mieszkać.
Wyprowadziłem się z przyszłą żoną do wynajmowanego malutkiego
mieszkania, jak dowiedzieliśmy się, że jest w ciąży. Niestety oboje zaraziliśmy
się covidem w pracy (pracowaliśmy w jednym biurze) i ciąże straciła. Byłem obok
w każdej sytuacji, wspierałem, załatwiłem nawet terapię, za co jest mi ogromnie
wdzięczna. Marzył nam się cichy ślub bez rodzin, bez wesela. W tym roku wzięliśmy
ślub, a rodziców powiadomiliśmy po fakcie. Rodzina żony cieszyła się, że żyjemy
swoim życiem, każdy nas wspiera w potrzebie, nie ma problemów o fakt, że nie
było wesela, teściową mam do rany przyłóż, sielanka.
No nie do końca, Po ślubie jak moi rodzice się dowiedzieli,
to zrobili mi dużą aferę o ten cichy ślub. Nie pomogły argumenty, że to moje
życie, że robię tak jak chce. Wydziedziczyli mnie, zmieniłem nazwisko,
mieszkamy spokojnie, ale sytuacja też jest ciężka, żona chwilowo nie ma pracy,
ja pracuję za najniższą i boje się, że nie przedłużą mi umowy (6 września więc
trzymajcie kciuki).
Jak się uda to dostanę umowę o pracę i godziwą stawkę, jako
że pracuje jako handlowiec. Aktualnie jestem na lekach, w trakcie terapii i
jest mi ciężko nie powiem, ale żona jest najważniejsza dla mnie i jestem jej
ogromnie wdzięczny za wsparcie jakie mi daje. Kilka dni temu dowiedziałem się
od jej kuzyna, który pracuje w miasteczku obok wioski, gdzie mieszkają rodzice,
że firma huczy od plotek, że mój ojciec (padło nazwisko) rozpowiada po wiosce,
że budował synowi dom i syn g*wno dostanie, a nie dom i spadek, bo wziął ślub i
nic nie powiedział. Każdy terapeuta puka się w czoło, rodzina żony puka się w
czoło, a ja dzięki terapii i lekom potrafię uniknąć poczucia winy. Jest ciężko,
ale nie poddaje się.
Trzymajcie się Monsterzy.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą